25 grudnia 2018
Nie wiem, czy to święta tak działają, czy każda kolejna próba pisania jest niczym spojrzenie w lustro i zobaczenie, jak daleko jest się od prawdy. Każdy krok w jej kierunku odsłania przed tobą jedynie fakt, że potrzebny jest następny i następny. To, co wczoraj wydawało mi się szczytem szczerości i dotknięciem rzeczywistości, dziś rozpadło się niczym iluzja, którą sama sobie stworzyłam.
„Świadectwo”, które napisałam, także jest kłamstwem. Chyba całe życie kłamałam i kłamię nadal. Bo tak jest łatwiej? Tę historię z pozytywnym – bądź co bądź – przesłaniem wymyśliłam dla ludzi. Nie, wymyśliłam ja dla siebie, żeby to nie ludzi a siebie przekonać o sensie tego, co stało się z moim życiu. Bo po co pisać o Bogu, który jest przyczyną cierpienia i samotności, o Bogu, którego właściwie nie ma? Czy to byłoby nadal świadectwo? A może w tym całym pisaniu nie chodziło nigdy o to, by komuś pomóc, lecz by zrobić coś dla siebie. Pomóc sobie. Napisać prawdę, ostatni raz. Pożegnać się z tym.
Chciałabym pisać tak, jakbym jutro miała odejść i nie musiała się tłumaczyć z własnych słów. Przecież tak jest. Mimo to nadal czegoś bardzo się boję.
Do tej pory wydawało mi się, że tak bardzo wzmagający się w czasie świąt smutek, wywołany jest samotnością i tęsknotą, które w te dni przeżywa się mocniej, niż zwykle. Jednak dzisiaj wracając z wigilii pomyślałam, że być może to ukrywanie faktu, co jest twoją rzeczywistością, jest jedynym realnym powodem świątecznej depresji. To dni, podczas których spotykając się z bliskimi ( i dalszymi) stajesz się nagi bardziej niż zwykle, wystawiony na konfrontację bardziej niż zwykle i musisz grać bardziej niż zwykle. W te dni, w których chciałbyś być z nimi tak, jak oni są z tobą, nie potrafisz. I w tych najtrudniejszych momentach, w których masz coś powiedzieć o sobie – bo każdy ma coś do powiedzenia, albo ma choćby coś, o czym mówić nie chce, ale coś zawsze posiada – orientujesz się, że ty nie posiadasz nic i zawstydzony musisz wymyślać w pośpiechu swoje życie.
Marzę, by się ukryć, by ukryć smutek, którego przyczyny nie mogę zdradzić. Lękam się śmieszności i nonsensowności własnych słów. Chciałabym zostać z tym sam na sam. Bo sama nie jestem. „To” wciąż jest obok mnie. Jest jak niewidzialna rodzina, którą zamykam w domu, gdy z niego wychodzę.
Tak trudno jest przeżywać każdy dzień. Codziennie kładąc się spać pytam siebie, czy jest jeszcze coś, co mnie tu trzyma. Staram się znaleźć rozwiązanie w sobie, gdyż wierzę, że nasze emocje mają swe źródło w nas, że w tym samym momencie można zobaczyć światło i go nie zobaczyć, jeśli nie chce się go widzieć. Może tak jest ze mną. Nie wiem, czy wina jest we mnie, czy w tym, że Go nie ma. Nawet nie powinnam tak pisać. Nie ma tego, co pokochałam i w co uwierzyłam. Nie ma Tego, któremu zaufałam. Może powinnam napisać po prostu o m i ł o ś c i, ale „miłość” znaczy dzisiaj tak wiele, że brakuje słów, gdy chce się ją nazwać naprawdę. Czekam wciąż na Niego. Każdy dzień jest czekaniem, a przecież nie jestem w stanie nawet powiedzieć, na kogo, na co dziś czekam. Dziś już nie wiem. Tak, tęsknię zwyczajnie za miłością, ale co to znaczy? Jestem kobietą, która zaprzepaściła swoje życie (tak, dziś tak czuję i nie ma znaczenia, jak powinnam myśleć) oddając je Bogu. Zrobiła to nie z pobożnych ambicji, ale dlatego, że nie miała już nic do stracenia, nie miała niczego. I wtedy zawierzyła Temu, który nagle wyciągnął do niej rękę mówiąc, by za Nim poszła, obiecując, że wszystko będzie dobrze…
Fakt, że chciałam tę stronę* poświęcić tematowi kobiecości i potrzebie jej emancypacji w Kościele, potrzebie, którą – jestem o tym przekonana – podnosi sam Bóg, wskazuje, że są dobre chwile pełne nadziei, gdy odnajduję w tym wszystkim jakiś sens. Ale pierwsze wpisy usunęłam zdawszy sobie sprawę, że oszukuję samą siebie. Nie mogę pisać z perspektywy kogoś, kto jest szczęśliwy i zamknął za sobą jakiś etap. Kto ma do przekazania „dobrą nowinę”. Być może tak jest. Ale nie wiem, co na ten moment jest bardziej realne dla mnie i dla mnie samej istotne. Wiara stała się dla mnie źródłem bólu. Powinnam być przepełniona radością, ale nie jestem. Na swoje nieszczęście kiedyś w Niego uwierzyłam. Od tamtej pory nie mogę o Nim zapomnieć. Co mnie tak bardzo uwiera w środku? Czy nie boli nie właśnie ta sama miłość, o której kiedyś napisałam, że jest i zawsze tu była, ale jej nie widziałam? Czy nie boli mnie rzeczywistość mojego serca i fakt, że wciąż gram, bo w środku ukrywam coś, czego się wstydzę i o czym mówić nie umiem.
Wstydzę się Boga. Tęsknoty za Nim. Tęsknię za życiem, za człowiekiem, za sobą samą. Wszystko zlewa się mi w jedno.
Tęsknię za Pięknem.
Było z Nim. Było w nim. Było Jego słowem.
Piękno nie było z tego świata, było jak niemożliwy wymysł ludzkiego serca. Wiedziałam, że jeśli się zdecyduję za tym pójść, umrę. Umrę, jeśli Piękno okaże się nieprawdą. Nie chciałam jednak „innej” prawdy. W Nim było moje życie.
To wspomnienie Piękna nie pozwala ani umrzeć ani zapomnieć.
Dziś stworzyłam post dla siebie. Pisanie pomaga przetrwać, nawet jeśli nikt tego nie czyta. Może Jemu tylko o to chodziło.
km
25 grudnia 2018
*tekst pochodzi z nieistniejącej strony Rozmowy z Panem Nikt